niedziela, 28 lutego 2016

Garść newsów z perfumowego świata - luty 2016.

Czas leci mi ostatnio jak szalony. Przysięgam, wydaje mi się, że Sylwester był dopiero wczoraj, mimo że spędziłam go zupełnie na trzeźwo. Luty też przeleciał dość szybko. I dobrze, bo nie jest to mój ulubiony miesiąc, ale za to w tym roku przyniósł sporo ekscytujących wieści...

Informacją miesiąca, dosłownie sprzed paru dni, stało się kupno By Kilian przez koncern Estee Lauder. Fani Najpiękniejszego Człowieka w Świecie Perfum zostali zapewnieni, że sam Kilian będzie nadal własnoręcznie dbał o swoją markę, a kwota transakcji owiana jest tajemnicą. Dla Estee Lauder zaś to kolejne wielkie nazwisko, po Tomie Fordzie i Fredericu Malle. A dla mnie doskonała wieść, ale ja mam swoje personalne powody. 


Kilianie Hennessy, serdecznie gratuluję Ci sprzedania się w dobrym stylu i z głębi mojego serduszka dedykuję Ci piosenkę, którą zapewne jednak sam zaśpiewałeś przedstawicielom Estee Lauder w trakcie negocjacji. 




Luty, jakiś ty dobry w tym roku! Będzie kolejny Angel. (Znoooowu? - zapytał nikt). Tak, będzie. Angel Muse ma być zapachem złożonym z nut bitej śmietany, róży, orzechów laskowych i wetiweru, a twarzą została - oczywiscie - Georgia May Jagger. Mam potwierdzone info od Selfridges, że zapach ląduje na counterze 27ego kwietnia, ale jeśli pojawi się za ladą wcześniej, to dostanę materiał do testów. Nie mogę się doczekać! 




Jedna z moich ulubionych niszówek, Shay & Blue wydała nowy zapach, English Cherry Blossom. Jestem już po przelotnych testach i choć nadal daleko nowościom do przebicia mojego ulubionego Salt Caramel, to ECB pachnie wiosennie, prosto i uroczo. Jeśli będziecie kiedyś mieć okazję natknąć się na zapachy Shay & Blue, to gorąco polecam testy, bo portfolio marki jest świetne.



Na tym jednak nie koniec ekscytujących wieści z niszowych stron. Jak co roku, marka Montale wydaje nowe siekierki. Tegoroczne premiery to So Amber, Tropical Wood i Aoud Lagoon. Wprawdzie z przetestowaniem będę musiała jeszcze pewnie trochę poczekać, ale znając Montale, ich kaliber nie uległ zmianie. Bardzo jestem ciekawa Tropical Wood.




I na koniec, również Amouage wypuszcza swoje premiery na światło dzienne. Do gamy The Library Collection dołączy dziesiąty zapach, zainspirowany skrzypcami Red Mendelssohn. Aromat ma być na wskroś różany i drzewny. The Secret Garden Collection zaś zyska Lilac Love, czyli intepretację wiosennych kwiatów lilaka. 




Bardzo niszowo ten wpis wyszedł, ale osobiście nie ekscytuje mnie kolejny flanker flankera Ghost, Hugo Boss, czy Davidoffa. Poczekajmy więc na wyniki współpracy Kiliana z Estee Lauder, zacierajmy łapki na nowego Angela i inne nowości. Kto wie, może marzec będzie jeszcze bardziej ekscytujący?

Digga.

niedziela, 21 lutego 2016

Moschino, Fresh Couture.

Rok 2015 obrodził w premiery z kategorii "dlaczego?". Było już dlaczego, Dior?, czas więc na dlaczego, Moschino? 

Cała granda rozkręciła się w okolicach września zeszłego roku, gdy świat obiegło pewne zdjęcie. 



Tak oto profanacja pełną gębą zadomowiła się w świecie perfum wysokopółkowych i przybrała jeszcze łatkę couture. To już drugi zapach Moschino pod kierownictwem Jeremy'ego Scotta i jak zapewne pamiętacie, pierwsza butelka też wywołała sporo kontrowersji. Cóż, w przypadku Toy jednak zawartość przynajmniej próbowała się bronić.

Fresh Couture obronną ręką z całości nie wychodzi. Jest lekki, miałki i bezpłciowy. I ja, jako osoba darząca aromat środków czystości sporą sympatią, uważam, że pospolita chemia gospodarcza ma w sobie więcej polotu i finezji, niż nowe pachnidło Moschino. 

Krótko rzecz biorąc, kompozycja to taka wypadkowa D&G Light Blue, Moschino I Love Love, plus standardowe żebrokwiatki. Nie mówię, że to coś złego, każdy zapach ma swoją grupę odbiorców i fanów, ale we Fresh Couture nie ma się nad czym zachwycać. Po prostu lemoniada w wersji light, z solidną dawką kurzu w ostatnich podrygach. Całość zmiksowana w blenderze, doprawiona alkoholem i podana klientowi w opakowaniu cool i ironicznym



Przychodzi mi do głowy jedna konkretna grupa ludzi, która próbowałaby nowe perfumy (aj, duże słowo) wynieść do rangi sztuki i zachwycać się całą tą błazenadą. Tą grupą są polskie szafiarki. A wiecie, że z ich zdaniem raczej nie powinno się liczyć. Grunt, że super flakon będzie pasować do McDonaldowej sukienki i lajki na Instagramie będą się zgadzać. 

Fresh Couture to taka tania prostytutka - średnio atrakcyjna, zapewni Ci szybką ulgę w męczący dzień i jeszcze szybciej zniknie z horyzontu. Osobiście tę premierę odbieram ze sporym niesmakiem, bo jestem z tych, dla których perfumy to nie tylko uzupełnienie codziennej higieny, ale przede wszystkim sztuka. I w nowej propozycji Moschino tej sztuki nie ma, jest flakon, o którym można pogadać z co najmiej słabą zawartością. Niestety nie ratuje tego ani twarz Lindy Evangelisty, ani magiczny obiektyw Stevena Kleina. 



No więc: dlaczego?

Digga.

czwartek, 18 lutego 2016

Liz Earle, Botanical Essence No.15

Liz Earle to jedna z moich ulubionych marek, jeśli o pielęgnacje chodzi. Nie będę się w tej materii zbyt wiele rozpisywać, ale kto używał Hot Cloth Cleanser ten wie, o czym mówię. Temat perfum tej brytyjskiej marki był mi jednak całkiem obcy. To się jednak zmieniło i postanowiłam poznać ich niewielką gamę perfumeryjną. I okazało się to strzałem w dziesiątkę, bo w jednym z niepozornych flakonów kryje się coś naprawdę wyjątkowego.

Botanical Essence No. 15 to zapach naładowany wieloma skojarzeniami i obrazami. Najpierw jest wyprawa do lasu. Aromat jest mocno drzewny, cedrowy i upajający. Z drzew dosłownie ścieka żywica i wchodzi w nozdrza. Zabieg to wcale nieczęsty w perfumach dla kobiet, ale po chwili ten mocny klimat przełamuje wanilia. Trochę zachowawcza, wytrawna i z duszą. Wydaje mi się, że nie spotkałam się wcześniej z takim połączeniem i choć może wydawać się dziwne, to niesamowicie mi się podoba. 



Ten zapach jest cudownie balansujący na granicy tego, co społeczeństwo uważa za kobiece i wytworne, a męskie i silne. Z jednej strony jest zimny wetiwer, z drugiej zaś unosi się obłoczek cynamonu, który sprawia, że nos mi wariuje i jest to naprawdę miłe szaleństwo. Tak wielowarstowej, acz spójnej kompozycji dawno nie udało mi się poznać i jestem niezwykle szczęśliwa, że w końcu to zrobiłam. 

Piętnastka to prawdziwy gender bender, jestem wręcz pewna, że wyśmienicie dogada się z każdą płcią. Oprócz nut drzewnych i przypraw jest też bardzo ładna, nieco dymna róża i bób tonka, które dodają kompozycji kwiatowego i słodkiego charakteru. Zapach jest cudownie ciepły, wyrafinowany i ma klasyczny sznyt. Kupna w ciemno jednak nie polecam, bo perfumy te naprawdę są dość ciężkie i mają nieco kadzidlany klimat, który nie każdemu musi przypaść do gustu. 



Zupełnie nie rozumiem braku popularności tej esencji, ale dla fanów nieprzebrzmiałych zapachów może to być dobra wiadomość, bo No. 15 jest naprawdę niszowy w swoim brzmieniu. A kompozycja wielu wrażeń ma w sobie coś jeszcze, co jest dla mnie absolutnie zachwycające - czystość i klasę. Coś czuję, że to będzie jeden z moich zakupów po zakończonym odwyku i Wam bardzo polecam testy przy okazji najbliższej wycieczki do UK. Marka Liz Earle dostępna jest w John Lewis i niektórych sklepach Boots (tylko tych dużych, niestety). Uwierzcie mi, w cenie 49 funtów za 50 mililitrów ciężko jest znaleźć coś w takim klimacie. 

Digga.

wtorek, 16 lutego 2016

13 najlepszych celebryckich perfum - subiektywny ranking.

Perfumy gwiazd to prawdziwa maszynka do robienia pieniędzy. Kompozycje - raczej niedrogie i niekoniecznie skomplikowane - zdobywają popularność dzięki nazwiskom osób, przez które są sygnowane i często doczekują nieskończonej ilości flankerów zalewających rynek (jeśli macie wątpliwości, sprawdźcie ile perfum w ciągu ostatnich lat wypuściła Nicki Minaj, albo przypomnijcie sobie armię klonów Fantasy Britney Spears).

Znam wielu perfumoholików, którzy dla zasady nie tykają się celebryckich zapachów. Może to wrodzony, lub nabyty snobizm, a może zwyczajna ingorancja, ale zawsze śmieszyło mnie przekreślanie zapachu ze względu na jego nazwę i cenę. Z własnego, długoletniego doświadczenia wiem, że na każdej półce cenowej znajdzie się perełka. I dzisiaj o perełkach zamierzam Wam opowiedzieć. 

13) Elizabeth Taylor, White Diamonds

Pierwszy gwiazdorski zapach w historii perfum. Kiedyś bijący rekordy popularności, dziś trudny i zbyt babciny dla młodej klienteli. Znam jednak osobiście panie, które wciąż po niego wracają. Piękna, alhehydowo-kwiatowa kompozycja z drzewnymi niuansami. Mydełkowy, klasyczny i bardzo potężny. Dziś takich perfum się już nie robi.



12) Beckham, Intimately

Bardzo wyraźne zainspirowany diorowskim Pure Poison, zapach pudrowy, czysty i kwiatowy. Dość bliskoskórny, elegancki. Jeden z notorycznie przewijających się w rankingach zapachów w stylu 'jak pachnieć dobrze za małe pieniądze'. I słusznie, bo ta kompozycja naprawdę jest przemyślana.



11) Britney Spears, Believe

Lekki i radosny. Zawsze kupuję je dla mojej Macochy, która wręcz je uwielbia. Believe to owocowy koktajl zmiksowany ze słodyczą pralinek o bardzo zaskakującej trwałości i bardziej niż przyzwoitej projekcji. Polecam wszystkim znudzonym banalnymi, owocowymi zapachami.



10) Naomi Cambpell, Seductive Elixir

Różany, zmysłowy, intrygujący zapach od jednej z moich ulubionych modelek. Może i sama moc i projekcja nie rzuca telefonem w twarz, ale ta pieprzowa róża z daleka przypomina moje ukochane Madness od Choparda. Mam nadzieję, że uda mi się go zdobyć po odwyku, bo z tego, co zauważyłam, coraz ciężej go dostać. 



9) Rihanna, Rebelle

Perfumy Rihanny (no, może poza ostatnim tworem) to moim zdaniem najlepsze, co w ostatnich latach spotkało masowy rynek perfumeryjny. Rebelle to zapach cudownie słodki. Pachnie jak świeży biszkopt z truskawkami i gorąca czarna kawa. Obowiązkowa pozycja dla fanów jadalnych zapachów, ale i na jesienną szarugę i mroźną zimę. Otula jak szalik i trwa bardzo długo. 



8) Madonna, Truth or Dare Naked

Naked to cudownie ciepły i miękki zapach. Kwiatowy, drzewny i niezwykle elegancki. W roli głównej ambra, drzewo sandałowe i oud, w dokładnie takiej kolejności. Niestety, Naked nie jest zbyt powszechnie znany i doceniany, a z racji słabych wyników sprzedaży został już wycofany.



7) Beyonce, Heat

Debiutancki zapach od pani, którą trzeba upychać w lodówce, bo inaczej z niej wyskakuje. Kompozycja zaś - więcej niż ambitna. Brzoskwiniowa i drzewna, w tropikalnym klimacie. Dosyć ogoniaste perfumy, które doczekały się wielu flankerów, ale póki co żaden nie powtórzył sukcesu klasyka.



6) Kate Moss, Vintage

Lekko inspirowany klimatem Chanel No. 5 Eau Premiere, Vintage to odmłodzone retro podane w ponadczasowej formie. Kwiatowy zapach ze szczyptą aldehydów o pięknej, czystej projekcji. Vintage to uosobienie wiosny i swobodnie falującej na wietrze sukienki w groszki. Jak to jednak w przypadku zapachów świetnych, ale innych się zdarza, ta kompozycja jest już po drugiej stronie rzeki, bo z jakiegoś powodu Coty zaprzestało jej produkcji.
.


5) Kylie Minogue, Darling

Naczelny nos Guerlain, Thierry Wasser zrobił debiutancki zapach cudownej Kylie. Mimo swojej prostoty kompozycja naprawdę ma kunszt. Nie dzieje się w nim zbyt wiele - owocowe nuty przełamane wanilią i kwiatami, o dość solidnej bazie drzewa sandałowego, ale całość jest niezwykle czysta i przyjemna. 



4) Jessica Simpson, Fancy Nights

Tutaj się zaś dzieje. Oto mamy odę do paczuli, mokrej, piwnicznej paczuli o niespotykanej sile rażenia i wręcz niszowym wydźwięku. Butelka przypomina rejony orientu, a kompozycję... Cóż, kompozycję mogę śmiało porównać do kultowej Prady Amber. Chyba moje największe zaskoczenie tego rankingu, to trzeba przetestować. 



3) Kylie Minogue, Sweet Darling

Ach, jak mi ten zapach przypomina czasy nastoletnie. Jako że wszystko, co dobre, kiedyś się kończy, tak i skończyła się szybko kariera tego zapachu, ale w poprzednie święta udało mi się dorwać 30stkę tego cuda. I wiecie co? Ten zapach jest dla mnie nadal bardzo euforyczny. Słodki do bólu, klimatem w jakiś sposób przypominający Lancome Hypnose. Po raz kolejny Wasser mi udowodnił, że nawet przy skromniejszym budżecie potrafi robić cuda. 



2) Rihanna, Rogue

Prawdziwy smaczek wśród celebryckich perfum, córka Bottegi Venety EDP i Serge'a Lutensa Daim Blond. Cudowna truskawka podbita zamszem o bardzo niszowej duszy. I najlepszy dowód na to, że nawet jeśli nie lubisz jakiegoś celebryty, to nie powinieneś z góry przekreślać jego perfum. 



1) Madonna, Truth or Dare

Przysięgam, ten zapach nie zajmuje pierwszego miejsca ze względu na moją obsesyjną miłość do Madonny. No okej, może troszeczkę, ale tę dyskusję zostawimy sobie na inną okazję. To są perfumy naprawdę niesamowite. Morze białych kwiatów z tuberozą w roli głównej. Zapach bardzo ciężki i niszowy. Nieprzypadkowe zresztą jest jego podobieństwo do Fracas Roberta Pigueta, który obok Gardenia Passion Annick Goutal jest jednym z ulubionych zapachów Madonny. Truth or Dare można kupić za grosze (póki co), bo zapach jest już niestety wycofany. Obszerna recenzja tej kompozycji pojawi się niebawem na moim blogu. 



Czy zwracacie w ogóle uwagę na perfumy gwiazd? Jakie są Wasze ulubione? Bardzo bym chciała poczytać o Waszej opinii w tej sprawie!

Digga.

sobota, 13 lutego 2016

YSL, Black Opium Nuit Blanche

Odcinanie kuponów to chleb powszedni rynku perfumeryjnego. Kiedy tylko marka zwęszy potencjalny sukces nowego zapachu, w przygotowaniu jest już pięć kolejnych edycji, które mają mają na celu jak najefektywniej wydoić klientów. Stąd też na półkach masowych perfumerii zawsze można spotkać popularne zapachy w wersjach eau fraiche, nuit, absolu, sheer... Wiecie, o czym mówię. 

W kwestii flankerów moje zdanie nie jest jednoznaczne. Z jednej strony nie jestem temu przeciwna, sama mam w sobie smykałkę do kolekcjonowania i moje ulubione zapachy lubię mieć w kilku wersjach (via Alien). Inną sprawą jest zaś, że czasem flankery nie dość, że są marne, to jeszcze wzbudzają dezorientację wśród mniej wprawionych miłośników sztuki perfumeryjnej. 

Firma YSL postanowiła pójść o jeszcze jeden krok dalej i zrobić flanker flankera. Wszystko zaczęło się w 2014 roku, kiedy światło dzienne ujarzało Black Opium EDP. Hipsterzy perfumiarstwa byli bardzo oburzeni, bo ktoś im zbeszcześcił ich ikoniczne Opium. Trzeba przyznać, że ze strony YSL było to dosyć słabe zagranie, bo choć sam zapach jest naprawdę udany, to odcinanie kuponów od marki wyrobionej przez klasyczne Opium i kompozycja, która nie ma z nim absolutnie nic wspólnego faktycznie ma prawo wzbudzić niesmak. 

Od chwili wydania Black Opium do dzisiaj na rynek wyszły już dwa flankery Black Opium - Eau de Toilette z 2015 roku, oraz Niut Blanche z tego. I to na tym drugim dzisiaj się skupię, bo dosłownie kilka dni przed premierą w UK dostałam od dobrego kolegi z L'Oreal swój flakon w ramach spóźnionego prezentu urodzinowego.



Powiem szczerze, oszałamiających różnić między nim, a resztą czarnej ferajny nie widzę. Producent deklaruje, że w kompozycji użyto akordu ryżu. Cóż, nie jest to do końca możliwe w naturalny sposób, ale perfumiarze używają olejku z jaśminu, mleka + piżma, aby otrzymać zapach ryżu. I ma to sens, bo w Nuit Blanche czuć leniwe, mleczne niuanse, które sprawiają, że zapach jest miękki, ładnie układa się na skórze i będzie dobrym przyjacielem wszelkich miłych sweterków. 



Niestety, na rzecz tej mlecznej sensacji Nuit Blanche może nie stracił, ale na pewno przytępił swój kawowy pazur znany z wersji EDP. Zapach jest znacznie grzeczniejszy i słabszy niż jego poprzednicy, idzie w bardziej owocowe tony i bardzo szybko uspokaja się na skórze, trzymając się na bezpieczną odległość. Trwałość jest jednak zadowalająca, choć - raz jeszcze powtórzę - bliskoskórna.



Mnie, jako wielbicielce Black Opium nowa edycja się podoba, choć nie uważam tego za objawienie i absolutny must have, zwłaszcza, jeśli dysponujecie którąś z wcześniejszych wersji. Jak zawsze jednak polecam testy na własnej skórze, z ewentualną opinią bardzo proszę o podzielenie się ze mną.

Digga.

sobota, 6 lutego 2016

Guerlain, Insolence (EDT/EDP)

Idealny zapach to taki, który nawet w najpodlejszy dzień potrafi wywołać uśmiech na twarzy. To zapach, który dodaje odwagi do mówienia i robienia rzeczy, na które jest się zbyt nieśmiałym. To zapach, który sprawia, że czujesz się bezpiecznie, a zarazem przebojowo i na pewno zyskujesz na pewności siebie. 

Insolence Eau de Toilette to jeden z moich ideałów. Moja historia z tą kompozycją sięga czasów wczesnolicealnych, kiedy to stojąc w kolejce do kasy poczułam ten zapach na kobiecie stojącej przede mną. Zamiast zapytać od razu, co ma na sobie, ja przeszłam za nią pół miasta, aż w końcu wyrwana z hipnozy zapytałam, na co ona wyciągnęła z torebki mały flakon Insolence. Jakiś czas później z ciasnego budżetu licealistki wyłuskałam trochę pieniędzy i na Allegro kupiłam swoją 
30stkę z ubytkiem. Zakochałam się bez pamięci, ale niestety flakonik dobił dna, a ja na kilka lat byłam pozbawiona ogromnej przyjemności używania tego cuda. Koniec końców tak długo marudziłam o Insolence, aż poirytowana Żona zakupiła mi 50tkę. 



W żadnych moich perfumach nie zobaczycie takiego ubytku w takim czasie. Ciężko mi słowami opisać jak euforyczny jest dla mnie ten zapach. Insolence to kompozycja z trzymającą za mordę dominującą nutą fiołka. Ten niepozorny kwiat jest tu królową i reszta składników gra pod jej dyktando. Na drugim planie jest irys i malina, które w połączeniu ze wcześniej wspomnianym fiołkiem sprawiają, że Insolence jest nie tylko wonią dość zimną i wyrafinowaną, ale także owocową i pudrową. Całkiem dziwne połączenie i dla wielu niezrozumiałe, ale dla mnie absolutnie boskie.

                             


Ktokolwiek chce w ciemno iść do perfumerii i spryskać się tym zapachem, musi wiedzieć, że Insolence to żyleta, nie jakieś kwiatki-sratki. Głośna, bezkompromisowa i mocna żyleta, wyczuwalna długo przed przyjściem osoby noszącej i jeszcze dłużej po jej wyjściu. Insolence kocha zaznaczać swoją obecność na pościeli, fotelach i ubraniach obcych ludzi, także odradzam te perfumy mężczyznom myślącym o prezencie dla swoich kochanek. Trwałość tej mikstury to swoją drogą inna historia, bo to jedna z tych, które w skórę się wżerają, a na ciuchach zostają nawet po praniu. 

A jaka jest wersja EDP? O dziwo, grzeczniejsza. Kompozycja traci malinę, więc skojarzenia z Mambą opuszczają towarzystwo. Eau de Parfum nie jest już tak wściekłe i wszędobylskie. Nadal jest mocne i ma szkielet pierwowzoru, choć w przeciwieństwie do niego jest wyciszone. Są też głosy, które mowią, że perfumowana wersja ma więcej klasy i szlachetności, ale ja nadal jestem w teamie EDT, bo mnie ten rodzaj szaleństwa po prostu kupił. 

Ciekawy efekt można uzyskać aplikując EDT na uprzednio znoszone EDP. Zapach zyskuje wtedy drugie dno i staje się jeszcze głębszy. Niestety, nie robię tego często, bo na stole mogłyby wylądować papiery rozwodowe. 



I obiecałam sobie, że jeśli kiedyś Guerlain wycofa (tfu!) EDT z produkcji, to wezmę szybką pożyczkę na co najmniej £500 i wykupię tyle flaszek, ile zdołam. Bo ten zapach jest po prostu jedyny w swoim rodzaju i chcę go mieć, dopóki śmierć nas nie rozłączy.

Digga.

środa, 3 lutego 2016

Dior, Sauvage.


Darek intensywnie próbuje nową metodę nauki języka angielskiego. Niestety, po kilku minutach zasypia. Krzysztof do pomocy w obsłudze imprezy charytatywnej angażuje również bliźniaków Michała. Chłopcy przy okazji dyskutują z babcią Elżbietą o swoim ojcu. Ula podejmuje się współpracy z Korbasem.


Wow, ależ ten odcinek Klanu musiał być emocjonujący. Zupełnie tak, jak nowy zapach Diora. Zanim jednak zacznę psioczyć i się pastwić, opowiem Wam pewną historię. 


W ubiegłym roku świat obiegła informacja o nowej propozycji Diora dla mężczyzn. na Fragrantice ktoś, również tego dnia napisał, że twarzą Sauvage będzie Johnny Depp. Przyjęłam tę wiadomość do głowy i stała się ona dla mnie czymś zupełnie oczywistym, wiecie, jak pogoda i podatki. Wieści o wielkiej premierze średnio mnie zainteresowały, więc jakiekolwiek dyskusje się na ten temat odbywały, to raczej bez mojego udziału. Aż do czasu pewnego spotkania, na którym moja eks-area managerka powiedziała, że Dior szykuje brunch w jednym z luksusowych hoteli w Londynie, na który zaprosił kilkunastu, czy tam kilkudziesięciu delegatów z mojej firmy. I na tymże bruchu ma się pojawić ktoś absolutnie wyjątkowy, mega sława. Niestety, nie mogła nam powiedzieć, kto to jest, bo podpisała lojalkę z Diorem. Pamiętam moje pytanie:

- Czy to Johnny Depp?

Jej twarz zbladła. 

- A skąd ty o tym wiesz? Nie mówię, że to prawda, ale skąd wiesz?

(Hm, a to nie wszyscy o tym wiedzieli?)

Konwersacja została zabita w zalążku, lecz przyszedł czas wielkiego diorowskiego brunchu. Nie było mnie na nim, ale udział w nim brała koleżanka pracująca w naszej drugiej lokalizacji piętro wyżej. Poszłam do niej i zapytałam:

- No i jak tam Johnny Depp?

Okej, jej twarz akurat nie mogła przybrać białego odcienia, ale i tak była zdziwiona.

- Skąd wiesz, że Depp jest twarzą Sauvage?

(A to nie wszyscy wiedzieli...?)



I pytam się jej, czy Johnny faktycznie wygląda teraz jak kartofel, a ona na to, że Johnny'ego na spotkaniu nie było. Pytam więc, o co chodziło z tą wielką tajemnicą, lojalkami i budowaniem napięcia. 

- No bo oni nam dzisiaj powiedzieli jako pierwszym, że twarzą Sauvage jest Johnny Depp. I to była ta wielka informacja.




Cóż, to było tylko potwierdzenie moich wcześniejszych obserwacji, że Dior stał się luksusowym festynem i z dawną klasą obecna marka nie ma nic wspólnego. 

Sam Sauvage jest tak słaby, że nawet nie chce mi się o nim pisać. Na blotterze przyniesionym parę dni wcześniej przez Lubą do domu pachniał nie najgorzej, ale już jeden porządny test na skórze wystarczył, by nie chcieć ich więcej. Demachy (naczelny perfumiarz Diora) spartaczył po całości, a samemu zapachowi bliżej jest do najtańszych propozycji FM Group, niż do luksusowego pachnidła. Nie wiem, co w Sauvage jest najgorsze - pierwsza faza w postaci morskiego odświeżacza do toalety, czy baza, która nosi w sobie znamiona zakurzonej półki nie starymi butelkami po wodzie kolońskiej. Ta kompozycja to absolutna wydmuszka - niby innowacja, prostota i rewolucja, a w rzeczywistości perfumy (tfu!), które pachną tak sztucznie i obrzydliwie, że aż wstyd.



Ja na tę wydmuszkę wyczulona jestem jeszcze dlatego, że do reklamy wciśnięto mocno sfatygowanego Deppa i dzięki temu każda fanka zwabiona siłą sugestii i marzeniem, by jej Janusz chociaż trochę był jak Dżony, leci do perfumerii i wydaje ciężką mamonę na coś, na co każdy szanujący się perfumiarz by splunął. 

Okej, może ja naprawdę przesadzam, może się uniosłam, ale gdyby ten sam zapach włożyć w butelkę i opatrzyć logiem Davidoff, to nie byłoby jakiekolwiek dyskusji. A tak, idziesz do pierwszego większego sklepu w centrum i widzisz grupkę młodzieńców z agencji pryskających wokół siebie chmurę nowego Diora i recytujących dyrdymały wyuczone z materiałów marketingowych. 

No i ta nazwa. Nie rozumiem jak można tak splugawić zapach tak niesamowity, jakim jest Eau Sauvage i pożyczyć nazwę tym popłuczynom. Zastanawia mnie tylko, czy nowość Diora szybko spadnie z rowerka, czy to już jest nowy kierunek, który marka obrała. Oby to pierwsze.

Na zakończenie, krótki dialog pomiędzy mną a świątecznym ekspertem pracującym na dziale perfum w moim sklepie:

- Ładnie pachnę?
- Uh, Sauvage?
- No daj spokój, nie lubisz? Przecież Johnny Depp go nosi.




[*]

Digga.

wtorek, 2 lutego 2016

Penhaligon's, Peoneve.

Na perfumy piwoniowe chorowałam od dziecka. Nie mogę zliczyć, ile razy próbowałam dziesiątek kompozycji z deklarowaną nutą tej cudownej rośliny. Wszystkie te próby kończyły się fiaskiem, bo wierzcie, lub nie, ale naprawdę ciężko jest zrobić przyzwoitą piwonię. Większość jej intepretacji nie ma nic wspólnego z tą cudowną wonią, która unosi się z pokaźnych kwiatostanów. Jako pełnoetatowa maruda zawsze musiałam znaleźć coś, co według mojego nosa było nie tak - tu piwonia zbyt krzykliwa, tam zbyt mdła, gdzie indziej jeszcze z faktyczną piwonią miała tyle wspólnego, co ja z Azjatami. 

Po jakimś czasie rzuciłam poszukiwania piwonii idealnej w kąt, myśląc, że przecież jest tyle wspaniałych perfum na świecie, że nie warto tracić głowy dla jednego kwiatu. Wszystko jednak zmieniło się, kiedy z nieoczekiwaną pomocą przyszła nisza. Podczas powolnego eksplorowania szafy Penhaligon's w Harrodsie w oko wpadł mi flakon z napisem Peoneve. 



Jedno porządne zaciagnięcie się przeniosło mnie z powrotem do ogródka z dzieciństwa - nos w piwoniach pokrytych mrówkami, które gryzły całkiem mocno, ale przyjemność z wąchania wciąż była silniejsza niż ból. 

Peoneve to zapach niejednostajnie piwoniowy, ale nuta ta z pewnością dominuje w kompozycji, która przypomina wielki bukiet utkany właśnie z tytułowej rośliny, który Olivier Cresp wzbogacił pojedynczymi różami i liśćmi fiołka. W ramach upływu czasu zapach robi się odrobinę zielony, a piwonia przechodzi w miękkie, piżmowe akordy. 



Słowo, które przychodzi mi do głowy w związku z Peoneve to czystość. Kompozycja jest pozbawiona szwanku, jest wręcz sterylna i bardzo nasycona. Mimo swojej prostoty i braku efektownego rozwoju nosi się nader przyjemnie i wręcz prosi o wiosnę, by w pełni rozkwitnąć na skórze. 



Za to cenię sobie właśnie markę Penhaligon's - za ich absolutny kunszt i klasę w kompozycjach. Każda propozycja, mniejsza, czy trafia w moje personalne gusta, czy nie, pokazuje mi, że ta stara brytyjska marka jest warta swojego królewskiego odznaczenia. I wprawdzie ich ceny potrafią czasem zwalić z nóg (i to z  15% rabatem, którym dysponuję w jednym z ich salonów), ale przed zeszłymi świętami brytyjskie TK Maxxy obrodziły w wysyp tych małych dzieł sztuki w bardzo sympatycznych cenach. Stamtąd też właśnie przygarnęłam Peoneve i jeszcze jeden zapach, o którym napiszę w niedalekiej przyszłości. 

Moja wiosna będzie na pewno w dużej mierze pachnieć Peoneve. Jeśli jesteście fanami piwonii, koniecznie powinniście sięgnąć po tę propozycję. 

Digga.